Twierdzenie, że jeżeli nie zostanie zmienione polskie prawo decydujące o tym, kto może być nadawcą telewizyjnym, to na rynku zaczną działać podmioty założone lub przejęte, na przykład przez mafię narkotykową lub rosyjskich oligarchów finansujących, w interesie Kremla, najemników działających na Bliskim Wschodzie czy w Afryce – to wierutne bzdury.
Jeżeli takie zagrożenie mogłoby wystąpić, to nie dlatego, że brakuje w przepisach odpowiednich „bezpieczników”, tylko dlatego, że rządzący PiS od lat niszczy kulturę mediów, toleruje łamanie prawa prasowego, uzależnia proces koncesyjny od kryteriów politycznych (chociażby przyznawanie uprawnień mediom powiązanym z księdzem Rydzykiem) i degraduje zawód dziennikarza do roli tuby (czy może trąby) stu procentowo zależnej od pracodawcy.
Niestety działanie administracji rządowej wobec polskich mediów jest wyjątkowo szkodliwe. Rynek jest niestabilny i w coraz większym stopniu zależny od dobrowolnych składek obywateli, ponieważ media elektroniczne od lat muszą zmagać się z nieuczciwą konkurencją TVP, która z jednej strony dysponuje abonamentem i dotacjami rządowymi, a z drugiej kształtuje ceny, jako największy gracz, na rynku reklamowym.
Równocześnie obiektywne (bo określenie „nieprzychylne” już dawno przestało być aktualne w czasie, gdy znaczna część nadawców i wydawców, to klakierzy jednej partii) media nie mogą liczyć na reklamy od spółek skarbu państwa i tych przedsiębiorców, których powodzenie w biznesie zależne jest od kontraktów rządowych.
Do tego dochodzi upadek statusu dziennikarza. Wykonawcy tego zawodu muszą konkurować z blogerami, których prawo prasowe nie zobowiązuje praktycznie do niczego. A jednocześnie muszą walczyć o wierszówkę, kosztem standardów własnej pracy. To także efekt politycznych preferencji, ponieważ w sytuacji niskich wynagrodzeń, których wysokość jest zależna od upadającego, czy wręcz upadłego rynku reklamowego, wynagrodzenia dziennikarek i dziennikarzy spadły tak drastycznie, że aby zarobić na elementarne potrzeby, muszą stosować stachanowskie normy pracy, które nie pozwalają na dłuższą publicystykę i poważne dziennikarstwo śledcze.
Nie trzeba więc wprowadzać regulacji, których jedynym wyraźnym celem jest jeszcze większe popsucie tego rynku, poprzez ograniczenie pluralizmu, wykluczając z niego pozaeuropejskich (więc także amerykańskich, australijskich, japońskich czy nowozelandzkich nadawców), czego efekt odbije się niekorzystnie na wolności słowa, dostępie do dóbr kultury i ogólnym klimacie do inwestycji zagranicznych w Polsce.
W pierwszej kolejności przydałoby się starannie przestrzegać przepisy dotyczące postępowań o nadanie czy wznowienie koncesji. Zgodnie z art. 36. ust. 2. ustawy o radiofonii i telewizji „koncesji nie udziela się, jeżeli rozpowszechnianie programów przez wnioskodawcę mogłoby spowodować: 1. zagrożenie interesów kultury narodowej, dobrych obyczajów i wychowania, bezpieczeństwa i obronności państwa oraz zagrożenia dla bezpieczeństwa informacji niejawnych”.
To bardzo jasna wskazówka, że w procesie koncesyjnym konieczne jest nie tylko badanie statusu formalnego potencjalnego nadawcy, ale uwzględnienie także kryteriów dotyczących ewentualnego zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa i ochrony jego informacji. Od tego są służby specjalne. I nie wolno traktować jako precedensu zignorowanie przez ówczesną Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, w pierwszym postępowaniu koncesyjnym, informacji kontrwywiadowczych dotyczących jednego z ubiegających się o prawo do nadawania. Informacje o zagrożeniach, gromadzone zgodnie z ich prawnym obowiązkiem, przez służby specjalne, mogą być różnie interpretowane, ale nie ignorowane.
Tym bardziej, że cytowana wcześniej ustawa o radiofonii i telewizji przewiduje, że gdyby jednak, pomimo starannego postępowania koncesyjnego, nadawca jednak zdecydował się na szkodliwą dla polskiego społeczeństwa działalność informacyjną (czy raczej dezinformacyjną), to można blokować przygotowane przez niego programy. Zgodnie z art. 10 ust. 3 ustawy „Przewodniczący Krajowej Rady może wezwać dostawcę usługi medialnej do zaniechania działań w zakresie dostarczania usług medialnych, jeżeli naruszają one przepisy ustawy, uchwały Krajowej Rady lub warunki koncesji.”
W intencji tworzących i poprawiających prawo prasowe (chociaż od wielu lat nazywane „komunistycznym” czy „prawem stanu wojennego”, to jednak broniące podstawowych wartości) określone ustawą z 1984 roku, po bardzo wielu zmianach powinno chronić wolność mediów skuteczniej niż najbardziej nawet przemyślne kombinacje posła Suskiego.
Niestety brakuje woli, pieniędzy i kultury prawnej jego wykonywania. A właśnie to prawo przewiduje szereg „bezpieczników” przed ewentualną manipulacją mediami. Pierwszą regułą tej ustawy jest mało precyzyjny przepis, który jednak pokazuje w którym kierunku należy, w razie wątpliwości dokonywać wykładni przepisów bardziej szczegółowych, artykułu 6. ust. 1 Prawa Prasowego: „Prasa (w tym, zgodnie z ustawą, programy telewizyjne i radiowe) jest zobowiązana do prawdziwego przedstawiania omawianych zjawisk.”
Zostawiając na boku normy różnych kodeksów etyki dziennikarskiej, które niestety nie mają charakteru zasad prawnych, trzeba koniecznie przypomnieć, że obowiązek obrony przed naciskami właścicieli mediów, oczekującymi od pracowników nieetycznych zachowań, spoczywa także na dziennikarzach. Mówią o tym ust. 2. i 3. artykułu 10. Prawa Prasowego: „Dziennikarz ma prawo odmówić wykonania polecenia służbowego, jeżeli oczekuje się od niego publikacji, która łamie zasady rzetelności, obiektywizmu i staranności zawodowej (…). Dziennikarz może nie zgodzić się na publikację materiału prasowego, jeżeli wprowadzono do niego zmiany wypaczające sens i wymowę jego wersji.”
Gdyby tego było za mało, to warto przypomnieć, że dziennikarz jest także chroniony przed naciskami z dowolnej ze stron. Za stwarzanie nacisków czy utrudnianie pracy dziennikarza grozi nawet odpowiedzialność karna. Dlatego można by przypuszczać, że przepis art. 12. Ust. 1 cytowanej ustawy: „Dziennikarz jest obowiązany: 1. zachować szczególną staranność i rzetelność przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych, zwłaszcza sprawdzić zgodność z prawdą uzyskanych wiadomości lub podać ich źródło;” – nie powinien być martwy.
Niestety jest martwy. Ale to nie wynika ze złego prawa, tylko sposobu jego wykonywania. I nic tu nie pomoże żadna nowa ustawa ograniczająca konkurencję w mediach. Konieczna jest zmiana podejścia polityków do stosowania prawa, przywrócenie warunków uczciwej konkurencji na rynku reklamowym i solidna praca nad poprawą warunków pracy dziennikarzy i ich statusem. Nie tylko poprzez rzeczywiste wyciąganie konsekwencji wobec osób utrudniających ich pracę, ale także reagowanie na łamanie prawa prasowego i zasad etyki dziennikarskiej. Te ostatnie postulaty skierowane są nawet nie tyle do rządzących, ile do społeczeństwa obywatelskiego i wymiaru sprawiedliwości. Tyle, że zarówno inicjatywom obywatelskim jak i sądownictwu trzeba na to stworzyć warunki. Bo ich nie ma. Za sprawą rządzących.
O tym, do jakich spustoszeń doszło, wiedzą wszyscy, którzy porównują programy różnych stacji. I widzą, że chociaż na razie nie widać w tIe żadnej redakcji ani narkobiznesu, ani kremlowskich oligarchów, to i tak można odnieść wrażenie, że przynajmniej jednym z nadawców kieruje mafia.
I na tym przykładzie trzeba uświadomić parlamentarzystom, innym politykom i opinii publicznej, że na bezpieczeństwo polskich mediów nie wpłynie żadna nowa ustawa (co do której zresztą szybko znajdą się jakieś sposoby obejścia), tylko przywrócenie elementarnych zasad uczciwości i etyki dziennikarskiej, przestrzeganie prawa prasowego i wykonywanie procedur przyznawania koncesji w sposób zgodny zarówno z literą jak i duchem ustawy o radiofonii i telewizji. A każda próba manipulowania wokół pluralizmu mediów i wolności słowa nie skończy się niczym innym niż przysłowiowym „strzałem w stopę”.
Piotr Niemczyk