Tu i teraz żyjemy w społeczeństwie i państwie, które dla wielu z nas nie jest jego, nie jest własne. Dla jednych – jeszcze, dla drugich – już. Składa się na to wiele powodów, a jednym z nich (nawet jeżeli nie najważniejszym, to przecież ważnym) jest rola i znaczenie prawa.
Wiele osób ma w tym względzie własne przemyślenia i uwagi. Warto więc o tym podyskutować.
Z pewnością nie uda nam się znaleźć ostatecznych i na zawsze prawdziwych twierdzeń o tym, jak jest i jak być powinno, ale jestem pewien, że i w tym przypadku warto rozmawiać, choćby po to, aby zorientować się, co myślą inni.
Skoro żyjemy w jednym czasie, w jednym miejscu, dobrze byłoby, żebyśmy mieli jeden – w ogólnym zarysie – pomysł i plan na to bycie razem. Bo jesteśmy na siebie po prostu skazani.
Wiara
„Społeczność ludzi wolnych i świadomych swojego statusu oparta jest na rządach prawa”.
To zdanie, rozumiane jako pomysł na społeczeństwo, budzi moje obawy z trzech powodów: czy w społeczności ludzi wolnych i świadomych jest także miejsce dla tych „niewolnych” i tych nieświadomych? Za tym pytaniem kryje się obawa, że ci, którzy nie zgodzą się z naszą wizją wolności i których nie uznamy za świadomych (z różnych względów) będą wykluczani.
Jak będą w takim społeczeństwie wyglądać i na czym polegać „rządy prawa”? Czy potrzeba tu czegoś więcej od samego faktu istnienia społeczeństwa ludzi wolnych i świadomych (np. aparatu represji bądź wymiaru sprawiedliwości), czy też wystarczy samo społeczeństwo ludzi wolnych i świadomych, a z resztą już jakoś to będzie?
Czy jest jakiś przykład takiego społeczeństwa, czy póki co – historycznie – jeszcze się nie udało go stworzyć? Rozumiem, że nie bez powodu pisze się o społeczności, a nie państwie, bo przykładu takiego państwa nie jest zapewne w stanie nikt podać. A może się mylę? Przyznam, że nie wiem i chętnie bym się tego dowiedział.
Prawo, istniejące w takim społeczeństwie, jeżeli nie ma być rozumiane w sposób tylko formalny (jako zbiór zasad będących wynikiem prac organów ustawodawczych), nawet jeśli zostało uchwalone zgodnie z wszelkimi procedurami, musi spełniać dodatkowy warunek: otóż to prawo nie może pomijać dobra, wolności i godności każdego człowieka oraz musi służyć dobru powszechnemu. W przeciwnym razie narażamy się na niebezpieczeństwo, które już wielokrotnie niszczyło bardziej lub mniej śmiałe projekty zmian społecznych, a nawet rewolucji. Ale i tu powstaje problem.
Skoro przyjmiemy wcale nie oczywiste założenie, że ludzie są różni i mają różne koncepcje wolności, godności i dobra powszechnego, to pojawia się problem, jak i kto ma ostatecznie decydować, co dobrem społecznym jest, a co nie? Dotychczasowa praktyka pokazywała, że przy tego typu myśleniu zawsze w pewnym momencie pojawia się potrzeba kogoś albo czegoś, kto będzie klasyfikował, co jest dobre a co nie. Wyłonienie się takiego kogoś albo ciała kończyło się fatalnie.
Okazywało się, że społeczeństwo demokratyczne, aby było demokratyczne – kiedy nie ma silnych instytucji i procedur – do tego, aby być demokratyczne, potrzebuje demokratów, idealistów. A jak tylko jacyś inni dochodzą do władzy, to zamienia się to w katastrofę.
Polska jest tego przykładem. Od 1989 roku mieliśmy i mamy bardziej lub mniej idealistycznie nastawionych ludzi, którzy wierzą, że wolni i świadomi ludzie wybierają tak, jak powinni najlepiej. Po czym w kolejnych wyborach okazuje się, że wyborcy, zwani także suwerenem, byli niedostatecznie wolni i demokratyczni, a przynajmniej nie wybrali tych najbardziej wolnych i demokratycznych albo że wybrali może wolnych i demokratycznych, ale nie potrafiących. Bo funkcjonowanie współczesnego państwa wymaga rządzących, potrafiących zadać sobie przynajmniej pytanie o granice własnych kompetencji i wyobraźni.
Niezsynchronizowanie się reprezentacji politycznej – zwykle jest to partia – z wyborcami to odwieczny problem partii, które cenią jednostkę i pokładają duże zaufanie w wartościach, którymi powinna kierować się w ich rozumieniu demokracja.
Bardzo dobrą ilustracją tego problemu i tego typu myślenia są kłopoty związane z nadzieją, iż zasada pomocniczości może być jednym z fundamentów takiego prawa.
Zasada ta opiera się na założeniu, że zadania, które mogą być realizowane przez jednostkę, nie powinny być realizowane przez państwo, a organy samorządowe mogą być wyręczone przez organy państwowe, tylko jeśli nie są w stanie same wywiązywać się ze swoich obowiązków.
To wszystko działa, jeśli zasada ta jest drobiazgowo opisana w prawie i są przewidziane odpowiednie mechanizmy, które wymuszą stosowanie zgodne z tymi mechanizmami tej zasady albo przy założeniu, że mamy takie samo zaplecze kulturowe. Sami absolwenci Oxfordu do tego, aby działać zgodnie, potrzebują o wiele mniej wyjaśnień i uzupełnień niż absolwenci Oxfordu i Technikum Ogrodniczego tworzący jakiś zespół.
Jeżeli tego nie ma, skutek może być tylko jeden. Katastrofa. Nie ma wspólnego zaplecza kulturowego, politycznego albo mechanizmów, które taką wspólnotę wymuszają – nie ma zasady pomocniczości.
Historia i teraźniejszość
Ponad 40. lat temu prawie każdy był marksistą. A przynajmniej się za takowego podawał, bo tak było wygodnie. Po 1989 roku okazało się, że w Polsce było zaledwie kilku marksistów, bo tak naprawdę to każdy z tych, co się kiedyś za marksistę podawał (albo kogo za marksistę brano) był co najmniej dysydentem, jeśli nie głębokim opozycjonistą. Dzisiaj, 30 lat po zmianach, z pewnym zdziwieniem i przerażeniem dowiaduję się, że z upływem czasu śladów bardziej lub mniej znaczących dominacji marksizmu w naszym życiu jest coraz więcej. Wręcz jesteśmy tym marksizmem i leninizmem coraz bardziej otoczeni.
Ze zdziwieniem, bo ja przynajmniej tego zalewu marksizmu i leninizmu nie widzę. Mogę oczywiście się mylić i chętnie zapoznam się z przykładami tego kataklizmu, aby się o tym przekonać.
Przerażenie moje zaś bierze się z tego, że marksizm stał się etykietką, która zaczyna eliminować jakąkolwiek dyskusję. Nazwanie kogoś marksistą wyklucza go z dyskursu publicznego i nie wymaga już żadnego więcej argumentu na obronę takiej tezy. Co więcej, nie trzeba nawet podawać argumentów za tym, dlaczego coś jest marksistowskie.
W Polsce cały czas za szczytowe osiągnięcia myśli marksistowskiej uważa się dzieła Lenina oraz artykuły z Trybuny Ludu lub przemówienia ze zjazdów partii Bieruta, Gomułki, Gierka i kolejnych pierwszych sekretarzy. Poza Polską i byłymi państwami socjalistycznymi – gdzie często jest podobnie – marksizm traktowany jest jako jedna z doktryn filozoficzno-politologicznych, pozwalająca na krytyczną analizę rzeczywistości albo jej dekonstrukcję.
To, co piszę, nie jest tylko obroną marksizmu, ale próbą ocalenia dyskusji, która zaczyna w Polsce zanikać. Sytuacja, w której argument „z marksizmu” – albo jakikolwiek inny („ad Hitlerum”) – wyklucza przeciwnika ostatecznie, jest bardzo szkodliwa, a nawet wręcz niszcząca dyskurs i jakąkolwiek próbę zrozumienia rzeczywistości i innych ludzi.
Nasza rzeczywistość dostarcza nam takich przykładów wiele.
Najlepszym tego przykładem, bardzo na czasie, jest to, co dzieje się w edukacji i nauce. Minister, który nie ukrywa, że ma jasno i precyzyjnie zdiagnozowaną sytuację w nauce i szkolnictwie widzi, że zalew lewackich i marksistowskich poglądów niszczy naukę i rodzinę polską, jest groźny nie tyle dla swojej partii – bo losy partii pana Ministra są mi obojętne – ale dla przyszłości polskiej nauki i wręcz naszego bytu biologicznego. Uważam bowiem, że zdominowanie nauki i oświaty przez jakąkolwiek formę myślenia apriorycznego, które ma się nijak do rzeczywistości, w dłuższym okresie to wręcz zagrożenie biologiczne. Dlatego niepokoi mnie lekko rzucona teza o wiecznie żywych i trwałych wątkach marksistowskich w prawie polskim.
Za ciekawszą i bardziej twórczą intelektualnie uznałbym na przykład analizę prawa karnego i procesowego odsłaniającą mechanizmy podejmowania decyzji na sali sądowej oraz analizę tego, że zestaw kar jest jaki jest i praktycznie się nie zmienił od ponad stu lat.
Spojrzenie na salę sądową jako na miejsce, gdzie ludzie w średnim wieku, dobrze sytuowani materialnie i posiadający prestiż w lokalnych społecznościach, skazują młodych – źle wykształconych, bardzo często z grup społecznych zagrożonych marginalizacją – na więzienie i grzywnę, nie ma według mnie nic wspólnego z marksizmem. Dodajmy, że ta sytuacja jest bardzo krytycznie oceniana przez wielu prawoznawców – też nie najmłodszych, też nieźle sytuowanych i też mających tu i ówdzie prestiż.
Uwaga, że 500 złotych jako kara finansowa, którą musi zapłacić bezrobotny, średnio zamożny albo wręcz biedny człowiek, nie jest tak samo dolegliwa jak wymierzona w tej samej wysokości osobie o dochodach miesięcznych powyżej 50 tys. złotych, przez wielu traktowana jest jako marksistowska i tendencyjna. Dla mnie tak nie jest.
Tak samo jak komentarz, iż kara 5 tys. złotych za to samo przestępstwo dla ludzi o skrajnie różnych dochodach nie jest sprawiedliwa, nie jest dla mnie przykładem marksistowskiej aberracji.
Obecnie etykietka „Uwaga, marksista” jest przez niektóre środowiska nadawana innym, zwłaszcza tym, których się nie lubi, z taką lekkością, że trudno, nie zgadzając się w 110 proc. z ich poglądami, nie dorobić się takiej etykiety.
Rzeczywiście, wiele zabezpieczeń, które powinny zapewnić to, że wyrok, który zapadnie na sali sądowej będzie zgodny z prawem i sprawiedliwy, nie działa jak powinno. Są one często iluzoryczne, a sala sądowa jest obecnie miejscem, gdzie widoczne są nie tylko różnice społeczne i pajęczyna powiązań pomiędzy czterema władzami, ale wręcz zależności jednej władzy od drugiej.
Nie zgadzam się jednak z prostą diagnozą o zależności władzy sądowej od innych.
Mówienie o zależności jednej władzy od drugiej ma sens, jeżeli uznamy, że istnieje tylko jedna płaszczyzna, na której te zależności są szczególnie widoczne. W sytuacji, kiedy jest to pewien układ dynamiczny i wielowymiarowy, należy raczej mówić o balansie sił i równowadze lub braku takowej. Co ma dobre i złe strony. U nas te złe zaczynają przeważać.
Jakie prawo, taka szansa
Czy prawo to tarcza słabych chroniąca przed silnymi, czy też miecz silnych wobec słabych?
Ten dylemat od dawna towarzyszy zarówno tym, którzy tworzą prawo, jak i tym, którzy prawo analizują i opisują. Z tym, że współcześnie, w dobie istnienia praw człowieka i możliwości poskarżenia się na własne państwo do Strasburga, w czasach rozbudowanego prawa konsumenckiego w Unii Europejskiej, wizja prawa-tarczy zdecydowanie przeważa nad wizją prawa miecza. Przynajmniej w zakresie tego, „jak być powinno”.
Najpierw jednak uprzytomnijmy sobie, że w zależności od tego, o jakim „prawie” mówimy, różnie będzie się kształtowało zapotrzebowanie na sprawną, poręczną tarczę.
Przede wszystkim prawo w dwojaki sposób kształtuje sytuacje ludzi. Czyni to czasem wprost, formułując nakazy czy zakazy i samo (aparat państwowy) zajmuje się wówczas ich egzekwowaniem. Niebezpieczeństwo polega na tym, że ów aparat i ludzie-funkcjonariusze, którzy go tworzą, mogą działać woluntarystycznie, arbitralnie, egoistycznie lub we własnym interesie, zamiast – jakby należało – kierować się dobrem wspólnym. Aby te dewiacje ograniczyć (bo w ogóle wykluczyć się ich nie da), konieczne są procedury i ramy kompetencyjne – aby umożliwić obywatelowi przewidywalność zachowania urzędowego. No i konieczna jest kontrola uruchamiana przez obywatela na wypadek, gdy jednak do takiego niepożądanego skutku doszło. Dlatego istnieją kodeksy postępowania administracyjnego, sądowego (cywilnego i karnego), procedury i organy kontroli konstytucyjności ustaw, wykonania kar itd. Temu też służą takie przepisy, jak kodeks karny czy kodeks wykroczeń, aby było z góry wiadomo, jakie czyny są zakazane i kiedy obywatel – naruszywszy prawo – może spotkać się z ukaraniem. Idzie o to, aby mandatu nie nakładano wedle widzimisię policjanta czy sanepidu, ale aby czyny zakazane były precyzyjnie opisane, aby wykluczyć (ograniczyć) woluntaryzm funkcjonariusza. Dlatego też istnieje w tych wypadkach odwołanie do sądu.
Czasem prawo reguluje zachowania inaczej: wyznaczając zakres, w którym ludzie mogą uregulować swoje prawa w wyniku umowy zawartej z innymi podmiotami prawnymi. W takich wypadkach prawo państwowe stwarza zewnętrzne ramy dla samodzielności pojedynczych jednostek. Tak działa prawo cywilne. Tyle, że tu czyha inne niebezpieczeństwo. Kiedy jedna ze stron ma więcej pieniędzy, jest w uprzywilejowanej sytuacji. Kiedy zaś z jednej strony mamy korporacje, a z drugiej człowieka, to tutaj mamy do czynienia nie z równością stron, ale ze starciem człowieka z tytanem. Treść umowy będzie podyktowana przez tego ostatniego. I wiadomo, kto przegra w razie sporu: człowiek. Jest mniej doświadczony, nie może sobie pozwolić na fachową obsługę prawną. Stąd się wzięła potrzeba ochrony konsumenta i sądy – całkiem nieźle rozwinięte w Unii Europejskiej, razem z prawem konsumenckim – tworzące tarcze dla jednostki. U nas kłopot w tym, że właściwości tej tarczy nie są dobrze znane tym, którzy powinni z niej korzystać w celu ochrony.
Dochodzimy tu do trudnego problemu: dzisiaj w Europie, z uwagi na przynależność do UE, jesteśmy związani także prawem europejskim. A ono wiele kwestii (zwłaszcza związanych z umowami, ochroną środowiska, rolnictwem) kształtuje w sposób wiążący także polskiego ustawodawcę. Współdziałanie prawa unijnego i prawa krajowego, rozgraniczenie ich zakresów, zorientowanie się, gdzie i dla kogo prawo europejskie jest tarczą to jeden z trudniejszych problemów: dla polskich polityków, dla polskich konsumentów, rolników i dla niedoświadczonych w prawie europejskim – polskich sądów.
Inny trudny problem to władza wielkich korporacji: sytuacja, gdzie taki Amazon, międzynarodowy bank, koncern farmaceutyczny – teoretycznie taki sam podmiot, jak sprzedawca owoców – wykorzystując swoją ekonomiczną, polityczną, medialną i organizacyjną siłę, dyktuje warunki innym (nawet państwu), gdzie zamierza otworzyć kolejną filię. Dzisiaj, kiedy z jednej strony mamy państwo, a z drugiej korporacje, wygrywa korporacja. To w XIX i kawałku XX wieku państwo było tym, kto mógł więcej. Teraz jest to już czas przeszły dokonany.
Najmniej może jednostka, trochę więcej państwo, a wszystko może międzynarodowa korporacja. Wygrywa, bo ustala zasady tej gry. Tworzenie specjalnych stref ekonomicznych jest najlepszym tego przykładem. Są to przecież miejsca – pod pewnymi względami – eksterytorialne. Państwo zrzeka się wykonywania swoich kompetencji nie dlatego, że tak chce, ale dlatego, że musi. Inwestor tego sobie życzył. Albo duża federacja sportowa, organizująca światowe igrzyska. I mówiąc prawdę, to takich tworów i sytuacji współcześnie powinniśmy obawiać się bardziej niż arbitralności państwa. Jak się bronić przed tą ostatnią mniej więcej wiemy i mamy do tego narzędzia. Natomiast dyktat pieniądza uciska tak samo, jak władza bez wędzidła, tylko opanować go trudniej, bo kryje się za gładką wymówką: „przecież zawarliśmy umowę, to znaczy, że sam chciałeś i się zgodziłeś”.
Kolejne niebezpieczeństwo: fasadowość tarczy, która jest pięknie opisana na papierze, ale ma jedną wadę: stoi nieużywana. Taka ochrona to tylko zapis w prawie, a nie realizowany w praktyce standard prawny.
Różnica jest spora.
Samo zapisanie czegoś w prawie w rzeczywistości tych słabych – czy to na sali sądowej, czy w decyzjach organów administracji, czy też stron sporu – bronić nie będzie.
Jeżeli zaś ma to być standard ochrony, wymaga to zaufania: do tego, że prokuratura będzie ścigać z jednakową gorliwością zwolenników i przeciwników władzy politycznej, większej sprawności wymiaru sprawiedliwości oraz zaufania do niego. Zaufania, które wyraża się w niezawisłości sędziów i pieniądzach zainwestowanych w sądy oraz całą infrastrukturę wymiaru sprawiedliwości. To wymaga przestrzegania przez władzę polityczną poszanowania niezależności sądów i niezawisłości sędziowskiej. A to jest trudne, kosztowne i wymaga cierpliwości, czasu czy powściągania chęci działania na skróty. Oraz świadomości tego, że nawet przy najlepszych standardach i praktyce prawnej będą zdarzały się pomyłki.
Sędziowie, z kolei, w zbyt nikłym stopniu zdają sobie sprawę, że, wydając wyrok, powinni zarazem przekonać jego adresatów (i całe otoczenie), że naprawdę „wymierzono sprawiedliwość”, a nie że tylko „wydano wyrok”. To wymaga od sędziego wrażliwości, jej zademonstrowania i uzasadnienia wyroku w taki sposób, aby wszystko było czytelne.
Ogromny problem mamy z samym tworzeniem prawa, które wszak stwarza ramy dla decyzji administracji, wyroku sądu czy treści umowy. Nie dość, że z uwagi na ograniczenia wynikające i z prawa europejskiego, i międzynarodowych praw człowieka, i z konstytucji jest to trudne i wymaga wiedzy. Na dobitkę prawo w Polsce jest uchwalane w sposób skandaliczny.
Używając obrazowego porównania: uchwalanie prawa w Polsce przypomina sytuację, w której mieszkaniec – czyli obywatel RP – godzi się na to, że ktoś, nie wiadomo, czy dysponujący jakimkolwiek poświadczeniem o tym, że umie prowadzić pojazd, na którego prowadzenie się porywa, ani nie wiedzący, jakie ten pojazd tak naprawdę ma możliwości, godzi się na to, że taki pojazd z kimś o niewiadomych kompetencjach wjeżdża do miasta. Co gorsza, mieszkańcy nie wiedzą nawet, gdzie on będzie jeździł i co tak naprawdę może (oprócz tego, że się przemieszcza), czym jest napędzany i co przewozi. Rozsądni mieszkańcy jakiegokolwiek miasta nie zgodziliby się na to, aby po ich mieście jeździła polewaczka, która będzie polewała ulice kwasami, które wszystko zniszczą i strawią. Zarówno samochody, jak i przechodniów. A my się godzimy na to, aby prawo, które nie wiadomo, jak będzie tak naprawdę działać, zostało uchwalone w ciągu 24. godzin, bez konsultacji, sensownej dyskusji i wbrew głosom ostrzegawczym, które traktowane są jako wyraz wrogości wobec samego pomysłu. Bo potem jakoś to będzie.
Tak naprawdę ta sytuacja, w której jesteśmy, stawia pod znakiem zapytania nie tylko społeczny wymiar prawa, ale i to, czy prawo to spełnia jakiekolwiek, najbardziej minimalne wymagania, które powinno prawo spełniać, czyli być: niesprzeczne, zrozumiałe i możliwe do stosowania.
I jeszcze jedna uwaga: czy stanowienie prawa to przywilej, czy też służba?
Jeśli przywilej, to znaczy, że prawo stanowione jest „pod piszącego”, jeśli służba – prawo pisane jest „pod społeczeństwo”, jakiś zestaw idei i pomysłów, jaki ustawodawca ma. Może się z takim zestawem nie zgadzać albo go aprobować w całości. Ale coś takiego musi być, abyśmy my, społeczeństwo, byli do takich pomysłów nie tylko przekonani, ale jeszcze wiedzieli, że to jest prawdziwe i na serio. A to można uzyskać tylko w jeden sposób: rozmawiając o tym, o co chodzi i przekonując się do tego. I to nie tylko rozmawiając ze sobą i tymi, co są za, ale i z innymi – tymi którzy są przeciw.
Ludzie, będący obecnie u władzy, są przykładem kogoś, kto mówi, że ma pomysł na społeczeństwo, ale na tej deklaracji się wszystko kończy. Zarówno sposób stanowienia prawa – bez faktycznej analizy skutków stanowionego prawa – jak i brak jakiejkolwiek próby przekonania do swej propozycji innych pokazują, że taki model stanowienia prawa to prosta droga do katastrofy. Katastrofy zarówno, jeśli chodzi o jakość prawa i spójność systemu prawnego w państwie, jak i standardu jaki będzie obowiązywał oraz zaufania społecznego, jakie prawo i prawnicy oraz rządzący mają. Że przypomnę tylko przykład, gdy pospiesznie uchwalone (a później równie pospiesznie uchylone) prawo pozwoliło np. wyciąć w pień drzewa na wielu miejskich skwerach albo budować pod pretekstem izolatoriów dla chorych na Covid-19 na terenach chronionych.
Jeszcze jedno: teza, że dyktat prawa nie jest praworządnością, lecz prowadzi do tyranii brzmi efektownie, ale jest dla mnie niezrozumiała.
Ale jak ją uzupełnimy: dyktat głupiego/marnego/zideologizowanego/nieracjonalnego/złego prawa nie jest praworządnością, ale prowadzi ona do tyranii – wtedy zgoda, taka teza zaczyna mieć sens.
Z prawem tak chyba jest, że ci, którzy zaczynają używać przymiotników do jego opisywania, czują i wiedzą, że chcą oszukać. Dlatego prawo socjalistyczne ani nie budowało socjalizmu (jako pewnego ideału), lecz konstruowało państwo biurokratyczne opanowane przez aparat. Tak samo „prawo narodowe” nie buduje państwa narodowego, ale pomaga w sprawowaniu władzy grupie, która swoje prawdziwe cele i zamiary ukryła za ładnymi i chwytliwymi hasłami.
Prawo – jak je rozumiem – to powściągane przez zasady międzynarodowe i prawa człowieka, nie będzie prowadziło do tyranii, bo ma mechanizmy chroniące przed takim wynaturzeniem. Ale to prawo bez przymiotników, będzie to domyślnie dobre prawo, stanowione zgodnie z wszelkimi zasadami dobrego prawa i kształtujące taki standard w społeczeństwie. Wtedy tarcza nie będzie abstrakcyjna, potencjalna i formalna, lecz efektywna, konkretna i realnie chroniąca.
Jakie prawo, takie społeczeństwo
Jaka jest społeczna rola prawa to temat drażliwy i budzący sporo emocji.
Możliwych jest wiele szkół i pomysłów na to, ale z punktu widzenia rozwoju społecznego – albo może lepiej powiedzieć: społecznej zmiany – najbardziej ciekawe są dwa stanowiska:
- prawo jako narzędzie umożliwiające realizację jakiegoś istniejącego projektu społecznego;
- prawo jako narzędzie chroniące pomysły i inicjatywy przed ich zdławieniem i wyeliminowaniem.
Z tym pierwszym mamy do czynienia dzisiaj, na przykład w nauce i oświacie. Minister Edukacji i Nauki dokładnie sam wie, czego potrzebuje szkoła i uczniowie. Nie musi pytać nauczycieli, uczniów, rodziców i nic go nie powstrzyma przed zmuszeniem ich do skorzystania z jego oferty.
Model drugi był przez jakiś czas ćwiczony w Polsce, ale z umiarkowanym sukcesem. Model ten bowiem zakłada wspieranie społeczeństwa obywatelskiego i jego oddolnych pomysłów, nawet jak one nie są dla władzy ani zrozumiałe, ani wygodne.
Nie znaczy to, że pomysły te są niezrozumiałe i złe, ale jedynie znaczy, iż władza ich nie rozumie i wie, że ich realizacja to będzie kłopot.
Jako osoba działająca w stowarzyszeniu zajmującym się edukacją prawną przez ponad 15 lat próbowałem przekonywać – ja, moi koledzy i koleżanki – kolejnego ministra edukacji o konieczności wprowadzenia edukacji prawnej do szkół, a służbę więzienną – o konieczności wprowadzenia takiej edukacji do więzień. Dowiadywaliśmy się, że to bardzo ciekawy projekt, proszono nas o materiały i zapadała cisza. Każda władza robiła tak samo. Widać nie było to nigdy priorytetem żadnej z dotychczasowych władz.
W przypadku zaś służby więziennej kiedyś wspólnie wypracowaliśmy program, którym służba więzienna się zachwycała. Tyle, że kiedy zwróciliśmy się do nich z propozycją prowadzenia takiego programu w całej Polsce, a nie tylko w jednym okręgu, usłyszeliśmy, że bardzo dobry pomysł, ale to my mamy znaleźć na taki wspólny program pieniądze. A na pytanie, dlaczego nie skorzystać z pieniędzy UE, które były przewidziane na rozwój dokładnie takich programów, usłyszeliśmy w odpowiedzi, że więziennictwo będzie za te pieniądze szukać jeszcze nowszych i jeszcze lepszych programów. Nasz program jest dobry, ale przecież mogą być jeszcze lepsze. No i tak szukają do dziś.
I jeszcze jedna uwaga. Dosyć istotna.
Nie znam żadnego prawnika, myślącego o prawie jako o pewnym systemie, który twierdziłby, że prawo jest wartością absolutną. Każdy zaś z prawników, których cenię, twierdzi, że u podstaw prawa leży pewien system aksjologiczny, który powinien być znany i akceptowany nie tylko przez tych, którzy prawo uchwalają, ale i tych, którzy je stosują. Muszą oni ten zestaw wartości uwzględniać w swoich decyzjach i uzasadnieniach. I robić to tak, aby inni to widzieli i rozumieli, że tak rzeczywiście robią. I ten system wartości musi być bardziej pojemny niż tylko aktualna większość, która dała zwycięstwo w ostatnich wyborach – bo w przeciwnym razie system będzie wymagał ustawicznego popychania silnym palcem (pięścią?) władzy. A idzie o to, aby – przynajmniej co do zasady – w głównych zarysach działał jednak siłą ludzkiej akceptacji.
Jakie prawo, taka wolność
Myśląc o wolności, podstawach, na których ma się ta wolność opierać, nie myślę o tym w kategoriach pozytywnych ale negatywnych. Wolność to nie jest dla mnie katalog norm i wartości, którymi mam się kierować, ale katalog norm i wartości, których nie mogę złamać.
Nie mogę więc zaproponować sąsiadowi w ramach wolności, abyśmy wspólnie podlewali wodą drzewo, ale mogę zażądać od niego, aby nie odcinał wody, bez której to drzewo uschnie.
Boję się zasad, które wyzwalają swobodę jednostki, a bardzo lubię zasady, które nie pozwalają jednostki niszczyć. Samosądy to taki rodzaj wolności, który mi nie odpowiada, a wymierzanie sprawiedliwości przez łowców pedofilii uważam wręcz za haniebne i niebezpiecznie.
Piszę o tak kontrowersyjnym temacie, ponieważ na tym przykładzie widać – według mnie najlepiej – że swoboda jednostki w imię wyższych wartości jest niebezpieczna.
Boję się też społeczeństwa, w którym czuć się bezpiecznie mają tylko niektórzy, i w którym „równy” oznacza po prostu „nasz”. Dlaczego? Powód jest bardzo prosty: bardzo długo ci równi to byli tak naprawdę ci uprzywilejowani.
W Polsce gej, lesbijka, Azjata, osoba mająca kłopoty w poruszaniu się, biedna czy też wykluczana z powodu braku dostępu do transportu publicznego, dobrej szkoły czy z powodów niedosłuchu nie jest równa tym, którzy takich problemów nie mają. Czy nam się to podoba, czy nie, ma ona zdecydowanie gorzej. Pod wieloma względami.
I jestem jednego pewien, że nie czuje się ona na pewno bezpiecznie wśród „równych”, czyli tych „lepszych” obywateli.
Jakie prawo, taka praworządność
Największym oszustwem, jakie funduje się nam od lat, to stwierdzenie, iż praworządność to powszechny dostęp do wymiaru sprawiedliwości. Dlaczego? To proste: dostępność jest zwykle rozumiana formalnie – można napisać, wnieść skargę.
Nawet tego nie każdy może. Trzeba mieć zdolność do czynności prawnych, a przecież nawet milionerka i celebrytka Britney Spears jej nie ma! Decyzja sądu, której nie ma prawa zaskarżyć, bo jest ubezwłasnowolniona!
W zasadzie nie ma już chyba teoretyków prawa, którzy twierdziliby, że sam formalnie rozumiany dostęp do wymiaru sprawiedliwości wystarczy, aby zapanowała praworządność. Dlatego, że na to, co już się potem w tym wymiarze sprawiedliwości dzieje, nie mamy równego wpływu. W wymiarze sprawiedliwości liczą się pieniądze – na przykład na ekspertyzy – i czas, a to wartości, którymi nie każdy dysponuje.
Rozstrzygnięty pośmiertnie spór z firmą ubezpieczeniową o pokrycie wielomilionowych kosztów leczenia umierającego pacjenta (nawet sprawiedliwe) nie ma nic wspólnego z praworządnością.
Dla mnie praworządność to stan, w którym nie musimy korzystać z wymiaru sprawiedliwości. Nie musimy, bo to się nie opłaca; strony mogą z góry przewidzieć, jak to się skończy, nie liczą, że kruczki prawne z pomocą zręcznego adwokata mogą im zapewnić zwycięstwo w sprawie, w której tak naprawdę to zwycięstwo się nie należało.
Żyjemy w społeczeństwie praworządnym nie wtedy, gdy malarz, który wymalował nam mieszkanie, musi iść do sądu, abyśmy mu za usługę zapłacili albo gdy my czekamy na wyrok w sprawie spartaczonej przez niego roboty, ale wtedy, gdy my płacimy za pracę, bo taka była umowa, a on wynagradza nam szkodę, którą przez nieuwagę wyrządził przy remoncie, bo tak powinno się robić. Bez sądu?! I tak, i nie. Bez sądu, bo wiem, że kiedy już sprawa do sądu trafi, wyrok będzie szybki i sprawiedliwy. Załatwiamy to sami, bo wiem, że w sądzie będzie, jak być powinno. Wiem, że po ingerencji wymiaru sprawiedliwości będzie nie tylko tak, jak być powinno, ale jeszcze ten, który nie miał racji, za to zapłaci.
Praworządnie jest wtedy, kiedy za to, że przez tydzień nie miałem ani internetu, ani telewizji dostaję satysfakcjonującą mnie obniżkę abonamentu albo odszkodowanie, a nie wtedy, kiedy otrzymuje obietnicę zniżki 50 proc. przez 3 miesiące, jak podpiszę umowę na 2 lata, na usługę, której nie potrzebuje i nie chcę.
Wiem, że taka praworządność to program idealistyczny i wymagający potwornie dużo pracy od każdego. Wymagający także tego, abyśmy my, zwykli ludzie, posiadali:
- wiedzę – mieli jakieś pojęcie o tym prawie;
- umiejętności – wiedzieli, co i jak zrobić, jak ktoś wobec nas prawo łamie;
- wartości – wiedzieli, kiedy i z kim warto się bić o to, żeby jednak prawo było przestrzegane.
Ne ukrywam, że w takim państwie, w którym:
- prawo jest oparte o wartości akceptowane i zrozumiałe oraz stanowione jest w sposób jasny i w trakcie społecznej dyskusji nad nim osób zainteresowanych;
- wymiar sprawiedliwości kieruje się zasadami i każdy w nim robi to, co do niego należy (prokurator oskarża tych, co złamali według niego prawo, a nie tych, których mu każą, a nie zajmuje się tym, czego mu zabroniono; sędzia sądzi, nie ulegając naciskom i kierując się prawem oraz wartościami, a adwokat broni, nie łamiąc prawa, zaś kompetentny i „na swoim miejscu” urzędnik wydaje zgodne z prawem i interesem społecznym decyzje);
- obywatele mogą walczyć o to, aby dla ich wartości było miejsce, jeśli te wartości nie są sprzeczne z wartościami innych;
- większy nacisk kładzie się na to, aby innych włączać do tego projektu, jakim jest państwo i społeczeństwo, a nie wyrzucić ich gdzieś na obrzeża
chciałbym żyć.
I nie ukrywam, że bardzo żałuję, że to nie jest dzisiejsza Polska.
Krzysztof Pawłowski