Ustawa – Karta Nauczyciela weszła w życie 26. stycznia 1982 roku, za czasów stanu wojennego. Była swego rodzaju prezentem władz komunistycznych dla tej grupy zawodowej. Niestety, mimo że diametralnie zmieniły się czasy i ustrój, przez cały okres transformacji nikt nie odważył się zlikwidować tego reliktu poprzedniej epoki. Fatalne skutki Karty odczuwa cały system edukacji, ale rośnie zwłaszcza zniecierpliwienie władz lokalnych. Być może niedawno obchodzone 30-lecie restytucji samorządu terytorialnego w Polsce to dobry moment, by pozbyć się tego dokumentu.
Oczywiście, 650 tys. nauczycieli to duża grupa wyborców, co dla każdej władzy stanowi z przyczyn politycznych kwestię delikatną. Ale szkodliwość Karty jest bezsprzeczna, o czym mówi coraz więcej środowisk. Można rozpatrywać ją w trzech płaszczyznach.
Po pierwsze, jej regulacje niosą ogromne koszty dla samorządów. W latach 90. XX wieku podjęto wprawdzie decyzję, że zadania oświatowe spoczną na barkach wspólnot lokalnych, ale nie dano im instrumentów finansowych i zarządczych. Za kwestie merytoryczne funkcjonowania placówek oświatowych odpowiada Ministerstwo Edukacji, w sprawach organizacyjnych wiąże ręce samorządom ustawa – Prawo oświatowe, wraz z rozporządzeniami, zaś wynagrodzenia nauczycieli i ich awans zależą od postanowień Karty. W tej sytuacji samorządy pełnią w oświacie jedynie funkcję kasjera, nie mając wpływu na proces edukacyjny, racjonalne kierowanie szkołami oraz prowadzenie polityki kadrowej. A przecież nauczyciele są przez nie zatrudniani i powinni być objęci jedynie ustawą o pracownikach samorządowych. Ich charakter pracy stanowi bowiem czynność w ramach tzw. administracji świadczącej, a nie element wykonywania władzy publicznej.
Wydatki na edukację są najbardziej kosztowną pozycją budżetów jednostek samorządu terytorialnego (JST) – sytuują się na poziomie od 40 do 65 proc. Większość wspólnot dokłada do finansowania placówek ze środków własnych, gdyż państwowych transferów (subwencja oświatowa liczona na ucznia) nie starcza nawet na wynagrodzenia. Jeśli dodać do tego kryzys demograficzny, przejawiający się malejącą liczbą dzieci oraz fakt, że gros nauczycieli posiada relatywnie łatwo uzyskany stopień mianowanego lub dyplomowanego, a więc jest drogich, trudno dziwić się samorządom, że przekazują szkoły podmiotom niepublicznym. Obchodzą tym samym Kartę, gdyż nauczyciele pracują wówczas w oparciu o Kodeks Pracy. Kiedy ten zabieg się nie udaje, JST zamykają nierentowne szkoły.
Po drugie, Karta psuje całe państwo, gdyż konserwuje przywileje określonej grupy zawodowej. Nauczycielom przysługuje wynagrodzenie płatne z góry, 18-godzinne pensum, nagrody za wieloletnią pracę (zamiast za jej efekt), dodatkowe wynagrodzenie roczne („trzynastka”), cały szereg dodatków (motywacyjny, funkcyjny, wiejski), zasiłek na zagospodarowanie, 3 miesiące płatnego urlopu (po zsumowaniu wakacji, ferii, świąt), roczny urlop dla poratowania zdrowia po 7. latach pracy itd. Co więcej, nauczyciel dysponuje nieomal gwarancją zatrudnienia – bardzo trudno go zwolnić.
Istnieje jednak argument trzeci, najważniejszy. Karta niszczy oświatę, nie weryfikując jakości kształcenia, fundując złemu i dobremu nauczycielowi tę samą pensję, nie motywując pedagoga, który uzyskał najwyższy stopień awansu do dalszego doskonalenia, czy zrównując pracę wuefisty z polonistą. Ponadto Karta – jak przystało na czasy socjalizmu – nie przewiduje żadnego związku pomiędzy wynagrodzeniem a efektem pracy. Sprawia to, że wyróżniający się nauczyciel jest traktowany tak samo, jak ten przeżarty rutyną i niekreatywny. Utrwala się w ten sposób negatywną selekcję do zawodu, odbierając motywację do podnoszenia poziomu pracownikom dobrym, a nawet średnim – mogą to robić jedynie dla własnej satysfakcji, co nie dla każdego jest wystarczającą mobilizacją. Czy w najbliższym czasie uda się ten stan rzeczy zmienić?
Agata Dąmbska